Nowy album Taylor Swift „The Life of a Showgirl”: Brakuje wizji artystycznej

3 października, za cztery sekundy szósta rano w Niemczech. Trzy. Dwa. Jeden. Zero sekund. Odliczanie dobiega końca, a streaming na Spotify działa natychmiast.
Wraz z pierwszym uderzeniem perkusisty, nierealność chwili nabiera rozpędu: dziesiątki milionów ludzi na całym świecie robią to samo. Rozpoczynają swoją cyfrową podróż przez nowy album gwiazdy popu numer jeden na świecie, Taylor Swift.
Dopóki nie zabrzmi pierwszy utwór z „The Life of a Showgirl”, klawisze przepełnia smutek. „Miłość była zimnym łożem pełnym skorpionów / Jad odebrał jej rozum” – wzdycha Taylor Swift, szepcząc o „Fate of Ophelia”.
Jeden z wersów opowiada historię nieszczęsnego kochanka Hamleta, który oszalał i tonie w rzece.
W przeciwieństwie do tragicznej bohaterki Szekspira, dla głównej bohaterki piosenki wszystko kończy się dobrze: „Ocaliłeś moje serce przed losem Ofelii” – głosi zakończenie.
Jasne jest, że dziesiątki milionów słuchaczy dzielą się obecnie na tych, którzy idą dalej, i na tych, którzy dopiero odkrywają tego „siebie” – czy to Travis Kelce, jej narzeczony? – bo przecież Swift jest czołową autorką autobiografii pop.
Muzyka? Refren pierwszego singla wpada w ucho, nawiązuje do utworu Madonny „Like a Prayer” – i w przyszłym tygodniu będzie numerem jeden na listach przebojów na całym świecie.
Rzeczywiście, znów jest więcej rytmów. Producent Max Martin zainaugurował powrót Swift na parkiet swoim utworem „Discipulus Shellback” w Sztokholmie, choć jest on znacznie łagodniejszy niż na „Reputation” (2017) i pozbawiony jakiegokolwiek elektrycznego ognia.
W frywolnym utworze „Wood” („Jego miłość była kluczem, który otworzył moje uda”) gitara mieni się w stylu funkowym lat 70.
Rytm piosenki „Elizabeth Taylor” jest powolny – to opowieść o bogini Hollywood lat 50. i imienniczce Swift, która cierpiała z powodu rozdźwięku między życiem w serialu a prawdziwym życiem.
Swift również pogrąża się tu w wątpliwościach i lękach, o czym świadczy jej zranione, przypominające wannę spojrzenie na (głównej) okładce. Ma wszystko, a jednocześnie nic. Jest „gorąca” tylko tak samo, jak jej ostatni hit. Czego pragną wszyscy faceci – osoby czy lśniącej kobiety? „Elizabeth Taylor, myślisz, że to na zawsze?” – pyta ducha dawno zmarłej.

Wiersz z tej piosenki – „Och, czasami nie czuję się tak olśniewająco, będąc sobą” – pojawił się dzień wcześniej na elektronicznym billboardzie na nowojorskim Times Square. Rozwścieczył ludzi, którzy z trudem wiążą koniec z końcem, pracując na dwóch lub trzech nisko płatnych stanowiskach. Ktoś chyba ma problem z diamentami.
Jednak to, co obiecywano w życiu „tancerki rewiowej”, to nie sceny sceniczne, lecz chwile za kulisami i wglądy w duszę, a zmartwienia tej artystki, która z roku na rok wznosiła się wyżej i teraz krąży bliżej słońca niż Ikar, są zupełnie nie z tej ziemi: niepewna trwałość sukcesu, nieszczelna emocjonalna siatka bezpieczeństwa i wyobcowanie z prawdziwego życia.
Pełna gracji ballada „Eldest Daughter” na gitarę i fortepian również o tym opowiada: o internetowej nienawiści, utracie śmiechu i podróży myślami do bardziej niewinnych czasów „diabelskich młynów, pocałunków i bzów”. I w przyszłość z Kelce: „Kiedy powiedziałam, że nie wierzę w małżeństwo, to było kłamstwo”.
Obok typowych harmonii Swifta, wiele znanych brzmień pojawia się w tle: zacinająca się gitara w „Cancelled” przywodzi na myśl wczesny zespół Cars – około 1978 roku. Riff w „Actually Romantic” pochodzi z lat 90., nawiązując do Weezer, a „Honey”, z brzęczeniem banjo i klarnetu, można sobie wyobrazić – w nowej aranżacji – w repertuarze królów melodii, Abby. To samo dotyczy „Opalite” i „Ruin The Friendship”.
Uwaga, tańczcie! Swift nie jest słaba tylko dlatego, że się do tego przyznaje. Jest miażdżąca i ripostuje, gdy widzi świat w „Father Figure”, który zapożycza rytm z piosenki George'a Michaela o tym samym tytule, być może z perspektywy jej byłego menedżera, Scotta Borchetty: „Mogę zawierać układy z diabłem, bo mój kutas jest większy”.
A kiedy w utworze „Actually Romantic” jej były kochanek próbuje ją obrazić, mówi, że jest „uroczy jak miniaturowy chihuahua szczekający na mnie z małej torebki”. Album w ogóle nie zawiera wątków politycznych.

Prawie każda piosenka nie rozpala popowego entuzjazmu, a harmonie nie wywołują wrażenia déjà-écouté. Z 26-letnią Sabriną Carpenter, Swift podsumowuje tytułowy utwór, który kończy podróż słuchacza przez „życie tancerki”, piosenką: „Nie chciałabym, żeby było inaczej”. Szczęśliwe zakończenie?
„Sukces jest jak dezodorant” – powiedziała kiedyś Elizabeth Taylor. „Maskuje wszystkie twoje dawne zapachy”. Ale znała też niebezpieczeństwo upadku Ikara: „Wszystko w końcu się rozpływa, wszystko przemija”. Swift jeszcze do tego nie doszła. Planeta zostanie wstrząśnięta tym albumem, który jest przyjemny, ale brakuje mu rozwoju.
Gdzie jest droga do czegokolwiek innego niż nowe płyty, znane motywy i odtworzone brzmienia? Gdzie jest artystyczna wizja? Cóż, fani chcą tylko tego samego. A wizje trudno znaleźć na szczycie, gdzie jest tylko słońce.
Taylor Swift – „The Life of a Showgirl” (Universal Republic) – dostępna od 3 października
rnd